Pobudka!
Wstaliśmy koło 8:30 na kacu. Wciągnęliśmy pycha kanapki z kurczakiem i pojechaliśmy na lotnisko. Tym razem pożyczonym o Nuna samochodem, więc poszło gładko i bez stresu. Miałam nadzieję wyspać się w samolocie do Liverpoolu. Obok nas siedziała rodzinka z małym szkrabem...
- Mum, Mum... mommy... mommy... mommy... - niczym Stewie z Family Guy (http://www.youtube.com/watch?v=cNkp4QF3we8 ). Słuchałam tego przez większość drogi na zmianę z płaczem. Można by pomyśleć - ale rozpieszczony bachor.
Z drugiej jednak strony jak można oczekiwać, że takie małe dziecko będzie siedzieć bez ruchu przez 2 godziny nie mając żadnego zajęcia? No to dostał zajęcie - jakieś nintendo czy coś takiego od siostry i po godzinie był już spokój.
Wylądowaliśmy w Liverpoolu. Od razu przebraliśmy się w długie spodnie i bluzy. Matko jak zimno!! Pierwsza osoba jeszcze na lotnisku okazała się oczywiście - Polakiem :) Spytaliśmy go co moglibyśmy zwiedzić przez 5 godzin ale skwitował, że nigdzie nie zdążymy pojechać, bo przecież w Liverpoolu nic nie ma ;)
Przespacerowaliśmy się po Liverpoolu i mimo, że temperatura była chyba ze 2 razy niższa, to jednak było tam bardzo klimatycznie dla kogoś, kto właściwie nigdy nie był w Anglii poza terminalami lotniska. Wszystkie budynki zachowane w tym samym stylu. Poszliśmy zjeść w maku (bo tam był internet ;) ) a później przespacerowaliśmy się nad ocean. I pomyśleć, że to ten sam ocean co w Portugalii, tylko dużo, dużo bardziej zimny...Po powrotnej drodze wizzairem do Katowic miałam tylko jedną myśl - nienawidzę dzieci w samolocie!! Jak można takie małe szkraby brać do samolotu gdzie ryczą i kwiczą przez całą drogę? Znów się nie wyspałam. W Katowicach mieliśmy nieudane lądowanie - jakkolwiek to zabrzmi - 200 metrów nad ziemią pilot się rozmyślił i ponowił podejście. Była już prawie pierwsza w nocy, gdy wracaliśmy do Częstochowy. Pogoda znów była średnia. Już tęskniłam za tym upałem i poparzeniami słonecznymi.